Kolejna edycja DPŻ World Tour za nami, więc czas na pół deka podsumowań :)
Tym razem z portu macierzystego wypłynęło dwadzieścia jeden osób na trzech łódkach, a gdyby nie kontuzje (oraz niestosowanie się do zaleceń lekarza) liczba Twisterów we flocie wzrosłaby do czterech. Krótko mówiąc – rejs wygląda coraz poważniej, a zamówienie klubowych banderek w liczbie większej niż dwie zaczyna nabierać sensu.
Upałami i przyjemnymi do żeglugi wiatrami wrzesień zaskoczył nas jeszcze bardziej niż zwykle. Pogoda nie mogła być lepsza choćby nawet spróbowała i to nie jest prawda, że forluki przeciekały, bo w ogóle nie padało.
A lokacje? Też stanęły na wysokości zadania. Byliśmy na kilku przyjemnych bindugach (plenerowe kino na Leśnej Kei śni się niektórym do dziś), odwiedziliśmy po paru latach przerwy klasyki (Wilkasy wyglądają naprawdę imponująco!) i wpadliśmy na nowości (Port Harsz był miejscem tak wspaniałym, że potrzebowałby oddzielnego wpisu).
Last, but not least – zestaw ludzki. Ten spisał się nad wyraz dobrze i udowodnił, że koncepcja różnic pokoleniowych jest o dupę rozbić. Najmłodszego i najstarszego uczestnika dzieliło prawie 40 lat, a jedyne poważne spory czy też problemy komunikacyjne dotyczyły wyboru marki majonezu oraz opinii na temat Blade Runnera 2049. Nie najgorzej, biorąc pod uwagę, że podobno nie da się dogadać z pokoleniem X/milenialsami/generacją Z (wykreśl tę, do której należysz). Po prostu DPŻ zbliża ludzi.
Nie pozostaje nam już teraz nic innego jak podzielić się grupowym zdjęciem, wypakować manatki i zacząć planowanie czwartej edycji najbardziej ograniczonego zasięgiem geograficznym World Touru na świecie!