Stwierdzenie, że lubię żeglarstwo, raczej nikogo tu nie zszokuje. Było nie było, adres tej strony to „Dobra Praktyka Żeglarska”, ja siedzę w (uwaga, duże słowo) zarządzie tego przedsięwzięcia, a cała zabawa to i tak jeden wielki non-profit.
W takim razie dlaczego bawię się akurat w to? Przecież do wyboru były bierki, szachy albo chociażby narty, a jako Krakusowi na pewno łatwiej byłoby mi się spełniać w dyscyplinach, których uprawianie na sensownym poziomie nie wymaga parogodzinnego dojazdu. No cóż, jest parę ważnych powodów.
Atmosfera to jedno, walory, powiedzmy, sportowe, drugie, ale jest coś ważniejszego. Całe to żeglarstwo (i mówię tu nawet o najzwyklejszej i najtańszej śródlądowej odmianie) uczy całego mnóstwa rzeczy, które przydają się na co dzień. Mógłbym spróbować się wspiąć na wyżyny gimnazjalnej filozofii połączonej z licealną poetyką i powiedzieć, że jest to alegoria codzienności, ale odpuszczę to sobie. Dla naszego wspólnego dobra.
Dobra, to do rzeczy, o co tak naprawdę mi chodzi? Zacznijmy od elementu najbardziej podstawowego – planowania. Nawet najmniej zorganizowani ludzie planują sobie dany dzień, ci ze środka stawki wiedzą, co będą robić za tydzień albo dwa, a ludzie, którzy tę sztukę opanowali do perfekcji mają kalendarze rozpisane na najbliższą dekadę. Sam jestem gdzieś pomiędzy grupą pierwszą a drugą i chyba jest mi z tym dobrze. Do peletonu w tym wyścigu jest mi daleko i na chwilę obecną na pewno nie mam ambicji stania się tytanem produktywności pokroju Tima Ferrissa. Ogarnąłem za to pewną pochodną perfekcyjnego planowania i mistrzowskiej organizacji. Z dużą pomocą żagli nauczyłem się, jak radzić sobie ze zmianami, które ode mnie nie zależą i jak reagować na niewypały, będące moją winą.
Kiedyś, gdy rozsypywały mi się długo tworzone plany, zaczynałem moje siedem etapów radzenia sobie ze stratą od frustracji, przechodziłem przez apatię i to wszystko tylko po to, żeby skończyć na bezcelowej irytacji. Mieliśmy jechać w lipcu na saksy, a tu w czerwcu z ekipy zostaję tylko ja. Parę przekleństw później jest już sierpień, a ja nie znalazłem żadnej alternatywy. Co gorsza, nie skupiłem się nawet na tym, żeby jak pan Bóg przykazał ponicnierobić. Koniec końców całkowicie zmarnowałem ten miesiąc. Ba, byłem tak podminowany, że nawet się nie poopierdzielałem (kto mnie zna ten wie, jak bardzo cenię sobie tę czynność). Od tego czasu na szczęście więcej pływam i więcej wyjazdów organizuję. Dzięki jednemu i drugiemu nauczyłem się dużo lepszego podejścia do zmian i dużo luźniejszego podejścia do planów.
I nie chodzi mi tutaj o radosne „helter skelter, nie mam przecież wpływu na to, co się dzieje wokół mnie, a w ogóle to najlepiej olać sprawę i zobaczyć, co z tego wyniknie”. Nieumiejętność zaplanowania najbliższych paru dni niechybnie doprowadzi do szału twoją rodzinę i znajomych, a brak jakichkolwiek ustaleń dotyczących choćby ramowej trasy rejsu na pewno nie zjedna ci przychylności załogantów. Zaplanuj ze znajomymi piwo na czwartek i ustal z załogą, że w sobotę jesteście w Giżycku. Tylko miej na uwadze, że we czwartek rano na tapet może wjechać zlecenie życia, a sobota będzie najzwyczajniej w świecie bezwietrzna. I jeśli masz możliwość odpalenia silnika, a w Giżycku ma czekać dwójka nowych załogantów – do boju. Ale jeśli ma to trwać dziewięć godzin, pogoda to mżawka z dużą dozą depresji a w Giżycku interesowała cię co najwyżej Biedronka, to może nie ma po co się męczyć? Było nie było, robimy to wszystko dla przyjemności.
To jednak Mazury. Może i tysiąc jezior, ale jak trzeba to na drugi koniec dopłyniesz na katarynie w dzień. Prawdziwą szkołą dostosowywania swoich planów jest morze. Tu już nie ma żartów. Siedzisz na Bornholmie już drugi dzień i chciałbyś wyskoczyć do Karlskrony? Zapomnij, jeśli wieje dziewiątka. Zapomnij i tyle. A że załoga nie dostanie wymarzonego urlopu? No trudno. Nie będziesz robił przecież wylewki fundamentów, jeśli temperatura nagle spadła do minus pięciu. A że zdarzy się zepsuć coś niejako na własne życzenie? Jak wieczorem się trochę zagalopowałeś i rano w wydychanym ciągle okolice promila, to nie wsiadasz za kółko tylko dlatego, że obiecałeś komuś zawieźć kosiarkę. Być może kogoś zawiedziesz, może ktoś będzie wkurzony, ale nie robisz tego i już. Po prostu dostosowujesz się do panujących warunków. Jeśli przymusowa przerwa to – jak w alkoholowym przykładzie – twoja wina (obiecałeś załatwić naprawę radia, ale ci się nie udało), przeproś, kajaj się i kup dobrą flaszkę w ramach przeprosin, ale nie ryzykuj, bo nie ma po co. Kilku obrażonych kumpli to mimo wszystko lepsza opcja niż kilku martwych. Niedowiarków, którzy twierdzą, że na morzu jeszcze nikomu od sztormu nic się nie stało, odsyłam do orzeczeń Izby Morskiej. Fascynująca lektura i porządne memento mori.
Wiem, że waszą uwagę mam zaledwie na moment, więc przejdę już do podsumowania. Żeglarstwo, jak niewiele innych sportów, uczy pokory i szybkiej reakcji. W piłce nożnej bardzo niewiele meczy przerywanych jest przed przepisowymi 90 minutami, tutaj w dzienniku pokładowym nie wpisujemy portu końcowego. Planujemy tak, jak tylko możemy, ale z pełną świadomością, że – jak to mawiał w serialowym hicie lat 90. Święty – „misterne plany lubią brać w łeb”.
Oczywiście, można tę świadomość zdobyć medytując albo zgłębiając dzieła tuzów filozofii, ale ja wolę po prostu pływać. Było nie było, żadna znana mi tradycja medytacji nie wspomina o zimnym Specjalu i grze w jeziornego berka…