Strach. Zapewne zadajesz sobie teraz pytanie, dlaczego na blogu żeglarskim w ogóle pojawia się taki temat. Coś tu jest nie halo! Poświęć trzy minuty, a poznasz odpowiedź.
Każdy kiedyś go doświadczył.
Każdy (może oprócz wielbicieli horrorów) odczuwa go w negatywny sposób.
Każdy wie, czym jest w praktyce. A w teorii?
Według wszechwiedzącej Wikipedii „strach” to „jedna z podstawowych cech pierwotnych mających swe źródło w instynkcie przetrwania. Pojawia się w sytuacjach realnego zagrożenia, a naturalną reakcją organizmu jest np. ucieczka lub walka”.
Powyższa definicja mówi, że strach ma swoje źródło w instynkcie przetrwania. To przywołuje skojarzenia z sytuacjami ekstremalnymi – wojną, brakiem pożywienia, ograniczonym dostępem do wody, nieuleczalną chorobą, nagłym wypadkiem etc. Ale czy z żeglarstwem? Pływamy wesoło, okrążeni hektolitrami wody (czasem nawet zdatnej do picia!), nasze bakisty są pełne przysmaków z Biedronki, słońce świeci, wiatr delikatnie popycha nas do celu, gdzie zapewne odbędzie się kolejna fajna impreza. Czujemy się wolni, zrelaksowani i beztroscy, więc gdzie tu miejsce na strach? W moim przypadku – wszędzie. Każdy mocniejszy powiew wiatru czy wyższa fala powodują, że tętno przyspiesza. Ręce zaczynają się delikatnie pocić jak przy turbulencjach. Schodzę pod pokład, zamykam oczy, mocno zapieram się nogami o stół i czekam. Czekam, wiedząc, że ten (dla większości osób) surrealistyczny strach minie. Wiedząc, że jutro ograniczy się do połowy, a za dwa dni zupełnie o nim zapomnę. I tak wygląda każdy mój rejs. Pomimo to co najmniej raz do roku pozwalam sobie na ten sam strach, mając nadzieję, że kiedyś w ogóle się nie pojawi.
Wikipediowska definicja wspomina również, że strach to naturalna reakcja organizmu na sytuacje realnego zagrożenia. Czy wywrócenie łajby na wysokiej fali jest realne? Tak. Czy wypadnięcie za burtę przy dużym przechyle jest realne? Jak najbardziej. Czy poważne obrażenia lub utrata życia podczas rejsu są realne? Niestety tak. Dlatego też strach okazuje się być zupełnie uzasadnioną reakcją! Znacie takie arcymądre powiedzenie „Jest dobrze, jak jest dobrze.”? No właśnie. Na szczęście w większości przypadków rekreacyjne wypady na łódki nie kończą się ani przewróceniem łajby, ani człowiekiem za burtą, ani poważnymi obrażeniami, ani śmiercią. A jednak zawsze z tyłu głowy pozostaje myśl, że są to realne zagrożenia i kontrolowany strach okazuje się być całkowicie naturalnym odczuciem.
Ostatni raz nawiązując do definicji strachu – organizm reaguje na ten stan silnym napięciem mięśni, a w konsekwencji ucieczką lub walką. Znasz to uczucie, kiedy lecisz samolotem i zaczyna nim rzucać na wszystkie strony? Światła w kabinie na chwilę gasną, twarze stewardess robią się nieco niemrawe, a w powietrzu czuć panikę pasażerów? Co wtedy myślisz? Ucieczka. Tyle że nie ma dokąd uciec. Analogiczna sytuacja panuje na jachcie. Wprawdzie dużo łatwiej jest z niego uciec, ale nie jest to najlepsze rozwiązanie. Opuszczenie pokładu na otwartych wodach może skończyć się wychłodzeniem, utratą przytomności, zachłyśnięciem, a co za tym idzie… sami wiecie czym. Dlatego wspomniałam wcześniej strach kontrolowany, czyli taki, który nie spowoduje podjęcia irracjonalnej decyzji, jak na przykład skok za burtę. Mimo że kilkakrotnie rozważałam taki krok podczas trudnych dla mnie momentów na rejsie, zawsze wiedziałam, że to naprawdę głupi pomysł…
Jak widzicie, strach to nieodłączny element tego jakże przyjemnego sportu/hobby/rozrywki, jaką jest żeglarstwo. Oczywiście jest to zdanie laika bez patentu, z doświadczeniem zaledwie pięciu mazurskich i dwóch morskich wypraw. Mimo to jestem pewna, że uczucie strachu w końcu dotknie zarówno totalnego nowicjusza jak i wilka morskiego. Oto moja rada dla osób, które mierzą się z problemem mniej lub bardziej kontrolowanego strachu podczas rejsu: spójrz na swojego sternika, dostrzeż jego spokój i… zaufaj mu 😊
P.S. Tylko głupi się nie boi!